Paolo Conte: Pierwsza jest zawsze muzyka
Paolo Conte – mistrz włoskiej piosenki autorskiej, jedna
z najważniejszych postaci włoskiej i światowej sceny muzycznej – opowiada o
spotkaniach z polskimi muzykami, miłości do jazzu i niechęci do porannego
wstawania. Autor tak wielkich przebojów, jak Azzurro, Vieni via con me,
Sotto le stelle del jazz czy Un gelato
al limon, wydał jesienią 2014 roku nowy album pt. Snob (piętnasty w jego karierze) i ruszył w tournée. Z maestrem udało
mi się porozmawiać na scenie tuż przed listopadowym koncertem w mediolańskim
konserwatorium.
Na Pana nowej płycie są piosenki o egzotycznym posmaku, z
gorącymi rytmami południowoamerykańskimi i afrykańskimi, porywające ciało do
przeżywania muzyki. Jednak tytuł albumu,
Snob, jest równocześnie tytułem
piosenki – ironicznej, o bardzo ważnym, ponadczasowym tekście. Dlaczego właśnie
Snob jest wizytówką tej płyty?
Mogę na to
pytanie odpowiedzieć na różne sposoby. Snob to tytuł, który rozumieją wszyscy –
także obcokrajowcy. Ponadto zawsze myślałem, że ludzie dzielą się na trzy typy:
intelektualistów, dandysów i snobów.
Najbliższy jest mi dandys – elegancki, kochający życie. Snobi są
powierzchowni, to często dorobkiewicze, tacy, jak ten z piosenki – ktoś, kto
potrafi wywrócić życie spokojnej, prowincjonalnej rodziny do góry nogami. Dandys
zaś to myśliwy, który poluje na piękno.
A egzotyka?
Teksty mówią
o codzienności, zaś muzyka niesie mnie w inne, dalekie regiony.
Południowoamerykańskie rytmy fascynują mnie od dawna.
W 2014 roku obchodził Pan 40-lecie solowej kariery. Jakie
wspomnienia zachował Pan z pierwszych koncertów?
Pamiętam
tremę. W Weronie, podczas jednej z prób, postawiłem sobie przy nodze pianina
butelkę wody. Zapomniałem o niej. Gdy potem wychodziłem na scenę, w ciemności,
niechcący kopnąłem tę butelkę, woda wylała się i ochlapała ludzi, którzy
siedzieli niedaleko sceny...
Ważne były dla mnie koncerty w Paryżu, gdyż wtedy pierwszy raz zetknąłem się z zagraniczną publicznością. Obawiałem się jej, ale szybko okazało się, że odniosłem sukces. Francuzi pokochali moje piosenki. To dało mi otwarcie na świat.
Ważne były dla mnie koncerty w Paryżu, gdyż wtedy pierwszy raz zetknąłem się z zagraniczną publicznością. Obawiałem się jej, ale szybko okazało się, że odniosłem sukces. Francuzi pokochali moje piosenki. To dało mi otwarcie na świat.
Koncertował Pan w wielu krajach. Kiedy wybierze się Pan
do Polski?
Nie
przepadam za długimi podróżami. Ale byłem w Warszawie. Przed laty, gdy miasto
było jeszcze dość ciemne, i całkiem niedawno, trzy lata temu. Jestem miłośnikiem
koni, do Polski przyciągnęły mnie małe, dzikie koniki, podobne do koni
Przewalskiego. Grałem też wielokrotnie z muzykami z Polski. Są świetni.
Wszystkim chciałbym teraz z serca bardzo podziękować.
Nie od razu zaczął Pan śpiewać własne piosenki. Nastąpiło
to dopiero w 1974 roku, gdy był Pan już znanym i cenionym kompozytorem i
autorem tekstów. Co było impulsem, by samemu wyjść na scenę?
Uświadomiłem
sobie w pewnym momencie, że piszę piosenki w taki sposób, że innym trudno się
je śpiewa. Mój przyjaciel, producent z rzymskiej wytwórni muzycznej, namówił
mnie, żebym w końcu zaczął wykonywać to, co napiszę. Wiem, jak ważne było wtedy
dla młodej publiczności, by autor własną twarzą firmował swoją twórczość. Teraz
to też ma znaczenie.
Pana biografia, wydana kilka lat temu, nosi tytuł Prima la musica ('Pierwsza jest
muzyka'). Czy ten tytuł oddaje sposób, w jaki pracuje Pan nad piosenkami?
Muzyka
zawsze jest pierwsza. W niej są konstrukcja i logika piosenki. Z muzyki
wyłaniają się obrazy. Potem następuje najtrudniejszy moment: do muzyki trzeba
dołożyć słowa, żeby powstała piosenka. Muzyka jest jak spacer: daje oddech,
lekkość. Słowa ściągają ją na dół; dosłowność nie zawsze muzyce służy. Tym bardziej, że po włosku trudno pisać dobre
teksty piosenek. To nie jest muzykalny
język.
Włoski? Miliony ludzi na całym świecie są przekonane, że
włoski to najbardziej muzykalny język świata!
Dla muzyki
operowej tak, ale nie dla jazzu; nie tam, gdzie jest rytm, swing. W tym
przypadku pojawiają się kłopoty. A rytm to życie.
Słowa są jednak ukryte gdzieś w muzyce, prawda?
Można tak
powiedzieć. Trzeba być jednak w stanie pewnego rodzaju łaski, by je
odnaleźć. Wolę mówić o historiach
zapisanych w muzyce. Potem muszę te opowieści redukować i kondensować. Nie
zawsze mam ochotę, by pisać słowa. Muzykę – zawsze.
Jaki rodzaj muzyki pojawił się w Pana życiu jako
pierwszy?
Jazz. Moi
rodzice bardzo go lubili. W czasie wojny faszyści zabraniali słuchania
amerykańskiej muzyki, ale ja miałem ten przywilej dzięki rodzicom. Jakimś cudem
zdobywali płyty. W moim rodzinnym domu zawsze było dużo muzyki.
Piosenka Sotto le
stelle del jazz, Pana wielki przebój, jest autobiograficzna?
To jedna z
niewielu autobiograficznych piosenek, jakie kiedykolwiek napisałem.
Wynika z niej, że kobiety nie rozumiały jazzu...
Nasze
dziewczyny po wojnie wolały słodkie, melodyjne piosenki. To jest trochę tak,
jak z samochodami – kobiety patrzą na linię karoserii i kolor, a mężczyźni
zaglądają do środka i sprawdzają silnik. Słuchanie jazzu jest wymagające,
wpisane jest w nie szukanie szkieletu muzyki.
Kobiety są pod tym względem powierzchowne?
Raczej
niecierpliwe. Mówimy zresztą o minionych czasach.
Wróćmy więc do czasów dzisiejszych i Pana relacji z
odbiorcami. Czy związek artysty z jego publicznością to związek trudny?
Mijają lata,
a ja mam świetny kontakt z moją publicznością. Nikomu niczego nie narzucam. Jeśli
myślę o np. kolorze żółtym, a ktoś odbiera to jako niebieski – to jest w
porządku. Zostawiam publiczności pole do
interpretacji. Na widowni podczas moich koncertów widzę ludzi młodych i
starszych. Myślę, że ci, którzy słuchają
mojej muzyki, to wspomniani przeze mnie dandysi – ludzie wyrafinowani, którzy
lubią sztukę, ale nie są niewolnikami mody.
Ciekawa jestem, czy Pan słucha nowej muzyki...
Należę do
współczesności, ale dla mnie ona zaczęła się w XIX wieku, razem z takimi kompozytorami,
jak Claude Debussy, Maurice Ravel, Igor
Strawiński. Potem przyszedł jazz. Prawdziwa rewolucja artystyczna nastąpiła w
latach 20. XX wieku. Tak zwane aktualności
mnie nie interesują. To, co teraz powstaje, w większości jest dość
ubogie w znaczenia; harmonia jest uproszczona do granic, a piosenki są budowane
na dwóch akordach. Komputer wyręcza kompozytorów.
Skoro porównujemy przeszłość z teraźniejszością, cofnijmy
się na chwilę do połowy lat 60. zeszłego wieku. Cały świat zna Pana piosenkę Azzurro, którą jako pierwszy zaśpiewał
Adriano Celentano. Tekst opowiada o Włoszech sprzed ponad 40 lat. Zmieniłby Pan
teraz coś w tym tekście?
To jedna z
moich najlepszych piosenek. Nie zmieniłbym ani jednej litery w tekście, choć
sytuacja we Włoszech jest zupełnie inna. Historia Azzurro jest dość długa. Najpierw napisałem muzykę, która trochę
poleżała w szufladzie. Potem, nagle, podczas zimnej, wiosennej nocy, przyszedł
tekst. Choć jest osadzony w tamtych latach, to jest w nim to, co ponadczasowe: samotność,
tęsknota, zagubienie. Do tego zaś, że Azzurro
stało się piosenką narodową, przyczyniła się na pewno interpretacja Adriana
Celentana.
Pisał Pan dla innych artystów, ale nigdy nie zdecydował
się Pan na ścisłą współpracę z żadnym z nich. Dlaczego?
Jestem
samotnikiem, lubię na własną rękę odnosić sukcesy i porażki. Jest wielu
artystów, których podziwiam, ale koniec
końców wolę pracować sam.
Teksty Pana piosenek są jak skondensowane scenariusze
filmowe. Nigdy jednak nie zaczął Pan również współpracy z filmowcami...
Kiedyś kilka
razy proponowali mi, żebym wystąpił w filmie jako aktor, ale nie miałem
ochoty. Zupełnie mnie to nie pociąga.
Produkcja filmów to świat tajemniczy i odległy, choć kino uwielbiam. Po wojnie
ja i moi koledzy bardzo czekaliśmy na każdy nowy film. To nas kształtowało.
Może rzeczywiście mam filmowe spojrzenie na świat, ale – tak jak Pani mówi –
zawarte jest ono w moich piosenkach. Poza tym, jestem trochę leniwy. W filmie
trzeba pracować od rana do wieczora, a ja nie przepadam za poranną pracą.
Wieczorne koncerty to jest to, co mi się podoba!
W wolnym czasie nadal Pan maluje?
Coraz
rzadziej. Malowanie pojawiło się w moim życiu wcześniej niż muzyka, zacząłem
jako mały chłopiec. Malarstwo zawsze mnie bardzo odprężało; z pędzlem w dłoni,
przy sztalugach, czułem się świetnie. Muzyka to stres, ekscytacja i nerwy,
malarstwo – to przeciwieństwo, uspokojenie.
Kilka piosenek dedykował Pan miastom – Genui, Paryżowi.
Które miasto jest dla Pana najważniejsze?
Jest wiele
pięknych miast, które wywarły na mnie wpływ, które mi się podobają, aczkolwiek
nie przepadam za intensywnymi podróżami, jestem dość leniwym turystą. Kocham
Włochy i bardzo lubię Paryż. Zawsze jednak wracam do Asti, miejsca mojego
urodzenia. Tam jest mój dom.
____________________________________________________________________
Paolo Conte jest dla Włochów kimś takim, jak Georges Brassens dla Francuzów. Urodził
się 6 stycznia 1937 roku w Asti w Piemoncie. Dorastał w domu
pełnym muzyki. Jego rodzice uwielbiali jazz. Paolo Conte w młodości nie wiązał
swojej przyszłości ze sztuką. Został, tak jak ojciec, prawnikiem. Grał w
zespołach jazzowych i komponował przeboje, które śpiewali najpopularniejsi
włoscy piosenkarze, ale jednocześnie pracował jako adwokat. W 1974 roku
zdecydował się jednak na karierę solową. Wydał swój pierwszy album Paolo Conte; ma teraz na swoim koncie
kilkanaście płyt. Cały czas jest wierny swojej wielkiej, pierwszej miłości –
jazzowi, choć jego muzyka zawiera też m.in. zmysłowe motywy latynoamerykańskie.
To, jak wyrafinowane są jego kompozycje, słychać na koncertach, gdy zespół
jazzowy, towarzyszący Contemu, wykonuje utwory w nowych, brawurowych
aranżacjach. Jego poetyckie teksty są przewrotne i pełne ironii. Conte podczas
koncertów akompaniuje sobie na pianinie, bardzo lubi też chrapliwy dźwięk
maleńkiego kazoo (mirliton), który współgra z klimatem jego piosenek.
Największe przeboje
Contego to m.in. Come di, Via con me,
Sotto le stelle del jazz, Un gelato al limon, Parigi,
Bartali, Happy Feet, Lo zio, Max. Jego
piosenki chętnie wykorzystują filmowcy: Come
di słychać na ścieżce dźwiękowej filmu Mickey Niebieskie Oko, Via con me m.in. we Francuskim pocałunku i Tylko
Marta, a Sparring Partner we
francuskim filmie 5x2.
Beata Zatońska
Wywiad ukazał się w magazynie "La Rywista" w 2015 r.